czwartek, 24 marca 2016

Proszę wstać! Fryzjerka idzie!

Cześć! Nareszcie zasłużony odpoczynek, niby tylko tydzień, ale każda ilość jest dobra, żeby podładować akumulatory. Szczególnie jeśli są tak wyczerpane jak moje ;-; Po świętach dopiero zacznie się zasuwanie, ale na razie przymknijmy na to oko. A najlepiej dwa :D
Zgodnie z ostatnią obietnicą zaprezentuję Wam moje ostatnie popisy w dziedzinie lalkowego frzyjerstwa. Od zawsze pociągał mnie ten zawód, jednak pewne okoliczności sprawiły, że wykonywanie go przeze mnie w przyszłości będzie raczej nie możliwe, więc dlaczego nie eksperymentować na moich paskudach? W końcu włosy to pierwsza rzecz na jaką zwracam uwagę (chyba już o tym wspominałam, ale mniejsza).
Odkąd pamiętam nie lubiłam kręconych włosów. U ludzi jeszcze jakoś przechodziły (chociaż u siebie i tak mam jakiś kompleks i odprawiam modły dziękczynne twórcy prostownicy), ale u lalek musiały być proste jak drut. Kiedy poznałam patent na prostowanie wrzątkiem wymęczyłam chyba połowę mojej kolekcji. Jednak od pewnego czasu zaczęło się to zmieniać (ciekawe, czy gust się kiedyś w pełni kształtuje). Podziwiałam co ludzie potrafią wyczarować na tych małych łebkach i jak to zwykle bywa, zaświtała mi w głowie ta nie dająca spokoju myśl 'ja też tak potrafię', 'ja też coś takiego stworzę'. Tyle w teorii. Przejdźmy zatem do bolesnej praktyki: jako, że zawsze wszystko muszę mieć 'na już', nie ulega wątpliwości, że kiedy naoglądałam się tych wszystkich tutoriali, jak zrobić domowe papiloty, jak zakręcić loki, byłam pewna, że to bułka z masłem. Akurat... Zaczęło się od wyżej wspomnianych papilotów: narobiłam ich ok 50, marnując przy tym pokaźny kawałek folii aluminiowej, a gdy przyszła pora nawijania, cały mój zapał uleciał w mgnieniu oka. Kiedy w końcu udało mi się opanować metodę zawijania 'pod włos', poległam na okrętkowym wiązaniu, tym samym rezygnując z użycia papilotów. Później opanowałam własną, unikatową metodę, której nie znalazłam nigdzie w sieci, a mianowicie zakręcanie przy pomocy wsuwek do włosów. Tu jednak nie zadowolił mnie efekt i uznałam, że wsuwkek będę używać wyłącznie na swoich włosach. Po wielu próbach, u kresu nerwów postanowiłam przetestować ostatnią metodę, która w istocie nie należała do trudnych. Zaopatrzyłam się w paczki słomek do napojów, przeprosiłam się z moją armią wsuwek i zabrałam się do roboty. Kto przyjął zaszczytne miano królika doświadczalnego? Padło na moją morską potworzycę. Nie zupełnie o taki efekt mi chodziło, ale podoba mi się taki artystyczny nieład, u Lagoony naprawdę ładnie to wygląda.


 Po kilku dniach odpoczynku coś mnie tknęło i pochwyciłam Robeccę, która stała się tą właściwą modelką, gdyż już od dawna planowałam jej zakręcić te smętnie proste kłaki. I tu mega zaskoczenie! Jak już wspomniałam było to moje drugie podejście, a zyskałam taką wprawę, jakby po kilkudziesięciu dobrych, żmudnych ćwiczeniach. Nakręcanie, zawijanie-wszystko szło tak sprawnie! Może to za sprawą włosów, które już fabrycznie mają tendencję do skrętu (gdy próbowałam też z dosłownymi drutami na głowie Frankie odechciało mi się wszystkiego). Bądź co bądź jestem zadowolona. To chyba też dlatego, że z większą uwagą dobierałam grubości pasm, tym samym przedłużając sobie całą procedurę, gdyż zabrakło mi wsuwek xD Ale właśnie o taki efekt mi chodziło. Zarówno w przypadku Lagoony, jak i Robecci włosy zyskały na objętości, te od robotki już kompletnie! Kiedyś niby proste, ale oklapnięte, pozbawione życia, dziś mogłyby grać w reklamie szamponu dodającego objętości :D 
Minęło już trochę czasu, więc skręt nieco się poluźnił, a że w domu nikt nie używa lakieru, nie byłam w stanie go utrwalić. Ale tak jest dobrze, stawiamy na naturalność :v Gdzieniegdzie jeszcze widać wyraźne loczki
 Z tyłu również nie powalają, ale... 

Podsumowując, była to naprawdę świetna zabawa. A ile emocji przy rozwijaniu tych słomkowych papilotów :D Mam nadzieję, że w zbliżającym się okresie świątecznym znajdę czas (i chęci) na podobne eksperymenty. Nie pomyślałam o tym od razu, ale mógłby być to dobry temat na mój własny tutorial. Nigdy czegoś takiego się nie podejmowałam, ale czemu nie? Czekam na Wasze opinie i uwagi.
Do następnego wpisu!

wtorek, 15 marca 2016

Brak pomysłu na tytuł nadrobię wydłużonym wpisem

Konnichiwa!
Tym razem naprawdę się zapuściłam... Nie wierzę, że jeszcze parę dni i mogłabym mówić o 3 tygodniach :o Kiedy pochłania cię nauka, pożera choroba (4 raz z rzędu) i nasuwa się jeszcze parę spraw, doba wydaje się za krótka. Dobrze, że idą święta, chociażby tylko ze względu na zasłużony odpoczynek. A co mnie tak wciągnęło (pomijając 2 podstawowe i wyżej wymienione powody)...?
*rysunek-od wczoraj mam spory przypływ weny! Połowę mojego w zasadzie pierwszego, poważniejszego 'dzieła' mam już gotową i przyznam, że wyszło całkiem znośnie.
*książki-i chyba nie trzeba mówić zbyt wiele, wystarczy informacja, że jestem molem książkowym.
*lalki-oczywiście, a konkretnie kolejne eksperymenty z włosami, efekty będziecie mogli podziwiać w kolejnych wpisach.
*nauka japońskiego-długo myślałam i stwierdziłam, że to będzie doskonały temat na zapełnienie moich 'króciutkich' rozkmin.
W ostatnim wpisie palnęłam słowo na ten temat, ale jak to się właściwie zaczęło? Otóż wszystko zawdzięczam serwisowi You Tube. Przeglądałam bez celu różne kanały i po dość długim szperaniu natknęłam się na kanał zatytułowany *juliainjapan*. Nie lubię polskiego You Tube'a (wszyscy się jarają tymi youtube'rami, a ja wogóle nie rozumiem ich fenomenu, i chociaż kojarzę każdego choćby z pseudonimu, to nic więcej powiedzieć nie mogę), ale Julia Bernard, bo tak nazywa się właścicielka wyżej wspomnianego kanału wywarła na mnie bardzo pozytywne wrażenie. To taka ciepła, miła osoba, z pasją, ciekawą osobowością, w dodatku bardzo ładna :D Takich ludzi ze świecą szukać (dobrze, że mam szczęście do znajdowania takich okazów). Miałam tę przyjemność zamienić z nią kilka zdań, a dzisiaj ku mojej radości odpowiedziała na swoim Snapchat'cie na moje (oczywiście nie tylko) pytania :3 Ale miało być o japońskim, czyż nie? A więc: to właśnie Julia dała mi tego power'a, że jeśli się czegoś chce, trzeba zacząć działać. Więc zaczęłam, pełna entuzjazmu jak to zwykle u mnie bywa. Na chybił trafił wyszukałam stronę z internetowym kursem japońca. Stroną tą okazała się *www.japonski.6ka.pl*. Przez kilka dni nosiła zaszczytne miano 'świetnej', które natychmiast cofnęłam, kiedy zorientowałam się, że tylko 3 pierwsze lekcje są darmowe. Trochę zrażona przeszukałam pozostałe zasoby, tym razem bardziej skrupulatnie. Tym sposobem trafiłam na *www.benkyo.pl*. Forma nie zachwyciła mnie tak jak na poprzedniej stronie, ale nie jest najgorzej.
Czego zdążyłam  się nauczyć? Mam za sobą lekcję powitań (ciągle mylę 'dzień dobry' ranne, z tym popołudniowym ;-;), pożegnań. Wiem też jak się przedstawić. Tak jak w większości języków (które podchodzą mi naprawdę łatwo) nie mam problemu z zapamiętaniem zwrotów, czy słówek, tak w każdym języku, także i tutaj nie cierpię gramatyki. To po prostu jakaś czarna magia. Przeczuwam też, że nie polubię się z pisaniem, mam tu na myśli te przysłowiowe 'krzaczki'.
Wiele osób mówi 'po co ci to?'. Nie ukrywam, że sama na początku zadawałam sobie to pytanie, jednak jak już wspominałam, samo  nic się nie osiągnie. A jednym z moich marzeń jest właśnie zamieszkanie w Japonii. Tu też pojawiają się różne uwagi, czasem wytrzeszcz oczu, ale marzyć każdy może, prawda? Tym bardziej, że nie jest to takie nierealne.
Teraz gdy na to wszystko patrzę, to myślę, że lepiej byłoby temu poświęcić oddzielny wpis, ale przymknijmy na to oko. A nawet dwa.
Po tak długiej przerwie należy się coś specjalnego. Dziś zaserwuję Wam sesję panny de Nile, bardzo udaną moim (skromnym) zdaniem ^^ Tło (w tej roli świetnie spisały się moje legginsy) pasuje wprost idelanie, a zdjęcia nie potrzebowały zbytniego upiększania. Właściwie udostępniam je w nienaruszonej formie. Mam nadzieję, że spodobają Wam się tak samo mocno.
Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko powiedzieć (tudzież napisać):
sayounara! Do następnego wpisu!