Cześć i czołem!
Jako świeżo upieczona osiemnastka czuję się w miarę znośnie. Mam nadzieję, że Wy też wytrzymujecie tą falę upałów i wgl macie się dobrze.
Dzisiaj nie będzie ani o lalkach, ani o książkach. Nie będzie też moich zdjęć z dzieciństwa (może ktoś czekał, to już na wstępie zaznaczam). Będzie za to krótka relacja z tytułowych podróży. Trochę to wszystko naciągane, bo wsiąść w busa, jechać przez 45 minut i dotrzeć do celu to żaden wyczyn (chyba, że dla kogoś, kto w swojej jamie spędza 24 godziny na dobę).
Mam to szczęście, że nasze święte miasto (nie, nie Licheń, Częstochowa) jest ode mnie oddalone rzut beretem i ostatnio bywam tam zadziwiająco często. Trochę się pozmieniało, zarówno w samym mieście, jak i w moim sposobie postrzegania świata, więc muszę wyglądać dość komicznie tuptając z rozdziawioną paszczą i robiąc zdjęcia wszystkiemu co spotkam na swojej drodze. Tak czy siak to urocze pozachwycać się takimi (nie)zwykłymi rzeczami. Zresztą zobaczcie sami:
(ta pani, która chcąc nie chcąc załapała się na fotkę okazała się bardzo miłą rozmówczynią)
Pokochałam Częstochowę za te mniejsze lub większe przejawy kultury w zupełnie - wydawać by się mogło - nieprzeznaczonych ku temu miejscach.
A ten zegar w Galerii Jurajskiej tak bardzo kojarzy mi się z Alicją po drugiej stronie lustra. Coś pięknego.
No i dworzec. Kocham dworce, kocham pociągi i wszystko co związane z koleją. Nie wiem czy o tym wspominałam, ale w moim rodzinnym mieście rezydowałam dosłownie obok dworca (i nie, pociągi nie przeszkadzały mi w spaniu). Ten dworzec upodobałam sobie szczególnie, bo mieści się w nim coś w rodzaju antykwariatu, w którym można dostać wszystko, począwszy od książek, a na winylach skończywszy. Mogłabym tam siedzieć godzinami (ostatnio dobiłam do połówki z tego).
Teraz z Częstochowy przenosimy się już nieco bliżej mnie. Nie chciałam, żeby moja podróż do KOSZĘCINA (tak owe miasteczko się zwie) ograniczała się jedynie do wyrobienia dowodu i wizyty u fotografa, a że mamy tam taki pałacyk...
Jak kojarzycie jeden z dwóch polskich Zespołów Pieśni i Tańca, to ten śląski ma swoją siedzibę właśnie tutaj.
No i wracamy na stare śmieci. Jak to mówią, cudze chwalicie, swego nie znacie. Ja znam aż za dobrze, no ale mniejsza.
Poznajcie też pierzaste towarzyszki mojej codzienności i Pana Ślimaka:
Mamy też owocki! Czuję, że wprowadzam klimat jak z Rejowskiego "Żywota człowieka poczciwego"...
Ta muszla to nie pozostałość po Panu Ślimaku. Tak mi się wydaje.
Chciałoby się na koniec rzucić jakieś przesłanie. Albo suchar. Z tym, że ani jedno, ani drugie nie przychodzi mi do głowy. Chociaż w sumie. Jak widzicie, nie trzeba wyjeżdżać do tropików, by wrócić z pięknymi wspomnieniami i jeszcze piękniejszymi fotkami (no i odciskami, nie zapominajmy o odciskach; moje nie dają o sobie zapomnieć). Znowu nasuwa się to "cudze chwalicie", ale to prawda. Życzę Wam, aby ta końcówka letniego wypoczynku owocowała w wyjazdy wszelakiej maści (nawet te na działkę do przysłowiowego wujka Staszka), aby siedząc w szkolnej ławce, czy biurowym fotelu móc przywołać wspomnienia tak piękne, jak zwiedzone ruiny, zerwane kwiaty czy zebrane muszelki.
Częstochowa to piękne miasto. Byłam tam dwa razy. Na Twoich zdjęciach wygląda prześlicznie :) Jednak o wiele bardziej podobają mi się zdjęcia zrobione na wsi, szczególnie te z zachodzącym Słońcem. Masz stuprocentową rację - by stworzyć wspaniałe wspomnienia i narobić mnóstwo niepowtarzalnych zdjęć wcale nie trzeba wyjeżdżać daleko. Często nie doceniamy miejsc, w których mieszkamy. A przecież piękno jest wszędzie - trzeba tylko umieć je dostrzec!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i zapraszam do siebie.
MÓJ BLOG
Często to, co najpiękniejsze mamy tuż pod nosem!
UsuńFantastyczne fotki! Jestem nimi naprawdę zauroczona!
OdpowiedzUsuńBardzo mnie to cieszy! ^^
UsuńBardzo ciekawe zdjęcia :)
OdpowiedzUsuńAle sorry... kurka najfajniejsza :)))