Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sesja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sesja. Pokaż wszystkie posty

piątek, 14 grudnia 2018

Z tamtej strony

Dobry wieczór, dzień dobry - w zależności od pory w jaką przypadnie Wam to czytać.

Zima rozhulała się na dobre, a do mnie jeszcze właściwie nie dociera, że za 10 dni kolejne święta.
Ostatnimi czasy błądzę w poszukiwaniu jakiegoś ciekawego kontenta, na którym opierałby się mój blog. Chciałabym, żeby każdy wpis niósł ze sobą jakieś przesłanie, refleksje, a nie tylko relacje z tego ile lalek dołączyło do mojej kolekcji i dlaczego tak mało (patrz 2017). Naprawdę chciałabym, żeby echo moich wypocin do mnie wracało.

Tak sobie pomyślałam, że może by wziąć na warsztat temat śmierci, jakkolwiek to brzmi (mój kontent to wbrew pozorom nie depresja i ból istnienia). Jakoś tak się złożyło, że ostatnio temat ten dociera do mnie zewsząd, a myślenie o tym już serio mnie boli (ten kto powiedział, że myślenie nie boli, chyba nigdy tego nie robił). Śmierć towarzyszy nam dłużej niż szczepionki, a mam wrażenie, że ludzie szerzej wypowiadają się na temat tych drugich. No bo co o takiej śmierci? Po prostu jest, a kto umarł, ten nie żyje. 

Mam właśnie przed oczami 5-letnią (plus/minus) siebie  podczas swojej pierwszej świadomej wizyty na cmentarzu, kiedy to zaczęłam szlochać w rękaw rodzicielki, że nigdy nie chcę umrzeć. Przez te kilkanaście lat w gruncie rzeczy niewiele się zmieniło i gdy teraz ronię łzy nad zadaniami z matmy, przeklinając wszystko i mówiąc, że chcę umrzeć, to tak naprawdę wcale nie chcę. 

Podejrzewam, że nie raz zastanawialiście się nad fenomenem śmierci, niekoniecznie głębiej, ale jednak. Jakie to uczucie, co tak właściwie kryje ta zasłona i dlaczego nie dane jest nam wiedzieć kiedy zejdziemy z tego padołu.
W moim mniemaniu ta ostatnia niewiadoma jest najstraszniejsza, osobiście ciągle mam wrażenie, że na coś zabraknie mi czasu (nie mam tu na myśli poprawy ostatniego sprawdzianu z matmy). Z drugiej strony, czy taka świadomość cokolwiek by nam dała? Czy lepiej żyłoby się nam z zakreśloną datą w kalendarzu, z wiedzą czy w niebie faktycznie latają aniołki, i czy po śmierci będziemy kotem czy kamieniem?

Na polskim męczymy właśnie literaturę obozową, gdzie śmierć była postrzegana na równi z podmuchem wiatru - nic nadzwyczajnego. Wiatr wieje, ludzie umierają, taka kolej rzeczy. Setki, tysiące, koniec końców miliony ludzi, którzy ot tak pożegnali się z tym światem. Polonistka twierdzi, że śmierć tej swojego rodzaju masy nie robi takiego wrażenia, jak śmierć konkretnych jednostek. Można się z tym zgadzać lub nie, ale spójrzcie na to z innej strony. Jak niewiele trzeba, by stać się asystentem śmierci tu na ziemi. Żadnych czarów, żadnej broni jądrowej. Wystarczy kilka ceglanych baraków, drut kolczasty i puszki z gazem. No i ludzie.
Nie wiem o jakim szczęściu mogli mówić ocaleni (z pewnością większym niż szczęście w moim mniemaniu, kiedy to odwołają ostatnią lekcję), ale myślę, że nie jestem jedyną, która nie potrafi tego wszystkiego pojąć.

A śmierć w XXI wieku? Czy po ponad 2000 lat robi to jeszcze jakieś wrażenie?
Ostatnio zmarła moja koleżanka, dziewczyna w moim wieku, a jak wiadomo śmierć kogoś w bliskim otoczeniu to zawsze taki mentalny wstrząs. 
Nie wiem czy też zauważyliście tę zależność, ale szczególny nacisk kładzie się na żal i tęsknotę żyjących. A myślę, że tęsknota jest obustronna, w tak samo równym stopniu.
Wiadomo, że każdemu ostatecznie przychodzi się rozstać ze wszystkim. Zostawimy rodzinę, ukochanego, przyjaciółkę, psa. A patrząc przez pryzmat czasów w jakich przyszło nam żyć? Ta okropna świadomość, że obok naszego Facebook'owego profilu już nigdy nie zaświeci zielona kropeczka, Instagram obrośnie pajęczynami, a karnet na siłownię pozostanie niewykorzystany (średni to przykład, bo wiadomo jak z naszym zapałem).

Mam nadzieję, że odpowiednio wyczytaliście powyższe i nie zlinczujecie mnie, że przedkładam Facebooka nad bliskich. Zostawiam Was z refleksją ostatniego dnia - czy przeznaczylibyście go na ostatnie pożegnanie z bliskimi, czy może wysłalibyście ostatnie pożegnalne snapy.
Nie zważając na ten ciężki temat życzę Wam udanego weekendu i radości z każdego danego nam dnia (nawet jeśli w ten dzień akurat przyciśnie mróz, albo autobus spóźni się 10 minut).

I żeby nie było, że bardzo odbiegam od starej formy:







czwartek, 1 listopada 2018

Piękne mamy lato tej jesieni

Witam gorąco (temperatura mojego powitania konkuruje z tą za oknem) po ponad 2-miesięcznej przerwie. Chciałabym pisać więcej i częściej, ale na razie mam takową możliwość wyłącznie na sprawdzianach i wypracowaniach, więc wybaczcie. Klasa maturalna to pożeracz czasu, a na domiar złego, nie czuję się ani trochę mądrzejsza. Zdążyłam podpisać już cyrograf dotyczący moich rozszerzeń (nasz język ojczysty i wiedza o społeczeństwie, chociaż nie myślę o karierze prezydenta), ale matura to nic w porównaniu z tym co czeka mnie po niej (i nie mam tu na myśli poprawki). To, co będzie dalej to WIELKIE BYĆ MOŻE (ukłon w stronę pewnej książki J.Greena, którą właśnie czytam). Na razie stwarzam pozory jakichkolwiek poczynań w kierunku dorosłego życia, tak dla zaspokojenia własnego sumienia. I żyję sobie całkiem zwyczajnie. Czytam, fotografuję, ostatnio przeżyłam usuwanie korzenia i byłam na skraju wykrwawienia się, ale nie mam tyle szczęścia i chyba jednak będę musiała napisać tę nieszczęsną maturę. Zostańmy może jednak przy tej fotografii, bo znowu mam dla Was wiele pięknych obrazów, byście mogli nacieszyć swoje oczęta.

Miesiąc temu dane mi było ponownie odwiedzić Kraków. Mój Boże, to był chyba najcudowniejszy dzień tego roku. Wątpię, że przez te 2 miesiące zdarzy się jeszcze lepszy. Buszowałam po Tyńcu (gdzie zostałam uświadomiona jak zakłamana jest Korona Królów), karmiłam łabędzie nad Wisłą, wlazłam nawet do Smoczej Jamy (czyli cofnęłam się jakieś 11 lat wstecz do czasów dzieciństwa), a na koniec w nowohuckim Teatrze Ludowym obejrzałam Hotel Westminster, czyli najlepszy spektakl pod słońcem








Jak to śpiewa moja kochana Ania Jantar "Nic nie może przecież wiecznie trwać", więc pora wrócić na moje Śląskie śmieci. Mamy w tym roku przepiękną jesień, gdyby jeszcze nie udało Wam się tego zauważyć, to mam tu dowód:






Co to byłaby za relacja z wojaży, gdyby zabrakło Częstochowy. Tutaj jesienna aura dopadła mnie na dobre. Zobaczcie jak pięknie:










(tutaj czułam się DOSŁOWNIE jak na statku; drewniana podłoga, jakieś liny - H I T)










A to najbardziej rozczulający obrazek jaki dzisiaj zobaczycie!


Część tego dzieła widzieliście w ostatnim wpisie, teraz nieco się rozrosło, a na żywo wygląda jeszcze lepiej.

A na deser mój ukochany lalek, który jakoś pasuje mi do jesieni (do innych pór roku w sumie też). 











Żegnam się z Wami równie ciepło jak witałam i mam nadzieję, że wpadnę tu prędzej niż w przyszłym roku.

piątek, 20 kwietnia 2018

Żyję i mam się (nie)dobrze

Czołem!
Dzisiaj przeszłam samą siebie. Tam w dole czekają na Was 4 zdjęcia (wygrzebane z komputerowej otchłani). Szalona Oliwka.
Ogarnęłam, że zaczynam wyłamywać się z systematycznych wizyt tutaj, więc postanowiłam dać jakiś znak życia. Pisanie tu postrzegam ostatnimi czasy jako swojego rodzaju pracę, obowiązek, ale obowiązek z grupy tych przyjemniejszych, które wykonuje się z bananem na twarzy.
Co mnie tak zmogło, zapytacie. Niedługo już będzie tydzień jak męczę się z jęczmieniem czy innym żytem pod okiem. Nic przyjemnego, serio. Człowiek chodzi z żółtym sińcem pod okiem (to jakiś gratis do tego jęczmienia), ludzie gotowi jeszcze pomyśleć, że jestem ofiarą jakiejś przemocy domowej (mała dygresja do czasów przedszkolnych, kiedy to pani postanowiła interweniować, gdy zobaczyła siniaka nabitego klockiem podczas zabawy z kolegą, a podejrzewała Bóg wie co). 
Aż cud, że udało mi się w tym tygodniu przeżyć te wszystkie sprawdziany, a nawet napisać pracę na konkurs (trzymanie kciuków jest wskazane, ale wyniki dopiero ostatniego dnia maja, więc mogą Wam się porobić odciski, nie chcę mieć na sumieniu Waszych paluchów).
Wystarczy przeżyć jeszcze jeden tydzień i cieszyć się tą chwilką wytchnienia w czasie maturalnego szału, który notabene dosięgnie mnie w przyszłym roku. Ale kto by się tam tym teraz przejmował. Co z tego, że Tadeuszek przeczytany tylko do drugiej księgi.

Chyba już wypociłam, co miałam wypocić; mam nadzieję, że niebawem wrócę tu z czymś ambitniejszym niż dzisiejsza paplanina o zbożach.
3-majcie się!