Dobry wieczór, dzień dobry - w zależności od pory w jaką przypadnie Wam to czytać.
Zima rozhulała się na dobre, a do mnie jeszcze właściwie nie dociera, że za 10 dni kolejne święta.
Ostatnimi czasy błądzę w poszukiwaniu jakiegoś ciekawego kontenta, na którym opierałby się mój blog. Chciałabym, żeby każdy wpis niósł ze sobą jakieś przesłanie, refleksje, a nie tylko relacje z tego ile lalek dołączyło do mojej kolekcji i dlaczego tak mało (patrz 2017). Naprawdę chciałabym, żeby echo moich wypocin do mnie wracało.
Tak sobie pomyślałam, że może by wziąć na warsztat temat śmierci, jakkolwiek to brzmi (mój kontent to wbrew pozorom nie depresja i ból istnienia). Jakoś tak się złożyło, że ostatnio temat ten dociera do mnie zewsząd, a myślenie o tym już serio mnie boli (ten kto powiedział, że myślenie nie boli, chyba nigdy tego nie robił). Śmierć towarzyszy nam dłużej niż szczepionki, a mam wrażenie, że ludzie szerzej wypowiadają się na temat tych drugich. No bo co o takiej śmierci? Po prostu jest, a kto umarł, ten nie żyje.
Mam właśnie przed oczami 5-letnią (plus/minus) siebie podczas swojej pierwszej świadomej wizyty na cmentarzu, kiedy to zaczęłam szlochać w rękaw rodzicielki, że nigdy nie chcę umrzeć. Przez te kilkanaście lat w gruncie rzeczy niewiele się zmieniło i gdy teraz ronię łzy nad zadaniami z matmy, przeklinając wszystko i mówiąc, że chcę umrzeć, to tak naprawdę wcale nie chcę.
Podejrzewam, że nie raz zastanawialiście się nad fenomenem śmierci, niekoniecznie głębiej, ale jednak. Jakie to uczucie, co tak właściwie kryje ta zasłona i dlaczego nie dane jest nam wiedzieć kiedy zejdziemy z tego padołu.
W moim mniemaniu ta ostatnia niewiadoma jest najstraszniejsza, osobiście ciągle mam wrażenie, że na coś zabraknie mi czasu (nie mam tu na myśli poprawy ostatniego sprawdzianu z matmy). Z drugiej strony, czy taka świadomość cokolwiek by nam dała? Czy lepiej żyłoby się nam z zakreśloną datą w kalendarzu, z wiedzą czy w niebie faktycznie latają aniołki, i czy po śmierci będziemy kotem czy kamieniem?
Na polskim męczymy właśnie literaturę obozową, gdzie śmierć była postrzegana na równi z podmuchem wiatru - nic nadzwyczajnego. Wiatr wieje, ludzie umierają, taka kolej rzeczy. Setki, tysiące, koniec końców miliony ludzi, którzy ot tak pożegnali się z tym światem. Polonistka twierdzi, że śmierć tej swojego rodzaju masy nie robi takiego wrażenia, jak śmierć konkretnych jednostek. Można się z tym zgadzać lub nie, ale spójrzcie na to z innej strony. Jak niewiele trzeba, by stać się asystentem śmierci tu na ziemi. Żadnych czarów, żadnej broni jądrowej. Wystarczy kilka ceglanych baraków, drut kolczasty i puszki z gazem. No i ludzie.
Nie wiem o jakim szczęściu mogli mówić ocaleni (z pewnością większym niż szczęście w moim mniemaniu, kiedy to odwołają ostatnią lekcję), ale myślę, że nie jestem jedyną, która nie potrafi tego wszystkiego pojąć.
A śmierć w XXI wieku? Czy po ponad 2000 lat robi to jeszcze jakieś wrażenie?
Ostatnio zmarła moja koleżanka, dziewczyna w moim wieku, a jak wiadomo śmierć kogoś w bliskim otoczeniu to zawsze taki mentalny wstrząs.
Nie wiem czy też zauważyliście tę zależność, ale szczególny nacisk kładzie się na żal i tęsknotę żyjących. A myślę, że tęsknota jest obustronna, w tak samo równym stopniu.
Wiadomo, że każdemu ostatecznie przychodzi się rozstać ze wszystkim. Zostawimy rodzinę, ukochanego, przyjaciółkę, psa. A patrząc przez pryzmat czasów w jakich przyszło nam żyć? Ta okropna świadomość, że obok naszego Facebook'owego profilu już nigdy nie zaświeci zielona kropeczka, Instagram obrośnie pajęczynami, a karnet na siłownię pozostanie niewykorzystany (średni to przykład, bo wiadomo jak z naszym zapałem).
Mam nadzieję, że odpowiednio wyczytaliście powyższe i nie zlinczujecie mnie, że przedkładam Facebooka nad bliskich. Zostawiam Was z refleksją ostatniego dnia - czy przeznaczylibyście go na ostatnie pożegnanie z bliskimi, czy może wysłalibyście ostatnie pożegnalne snapy.
Nie zważając na ten ciężki temat życzę Wam udanego weekendu i radości z każdego danego nam dnia (nawet jeśli w ten dzień akurat przyciśnie mróz, albo autobus spóźni się 10 minut).
I żeby nie było, że bardzo odbiegam od starej formy: