poniedziałek, 11 lutego 2019

Dlaczego jesteśmy ciężkostrawni? Czyli krótko o tym, jak podajemy się na tacy

Cześć i czołem! Właśnie ogarnęłam, że dopiero teraz jest nam dane spotkać się w nowym roku, no więc witam. Czas goni, a maturka tuż-tuż (dokładnie za 84 dni), więc pewnie gdyby nie ferie, które właśnie rozpoczęłam, to otwarcie nowego roku przełożyłoby się pewnie na grudzień. Mogłabym pokrótce nakreślić Wam, co działo się u mnie przez ostatni czas, trochę o tym jak bawiłam się na studniówce (nawiasem pisząc, bardzo dobrze), trochę o mojej nierównej, acz nieustannej walce z matematyką, ale zamiast tego ponarzekam na coś innego. A powód takowego zwrotu akcji (na miarę filmu o życiu mrówek) wyczytacie między wierszami - a przynajmniej mam taką nadzieję.

Wiecie już chyba, że ostatnimi czasy próbuję dotrzeć nieco silniej do swoich odbiorców (to zabrzmiało tak górnolotnie, że na moment poczułam się jak królowa brytyjska). Staram się, by moje wpisy były choć w 1/4 tak wartościowe jak płatki z reklam telewizyjnych. Rozumiecie analogię - zamiast szeregu witaminek i minerałów, ambrozja dla ducha i okazja do wielogodzinnych (a przynajmniej kilkuminutowych) przemyśleń. Głowiłam się, co tym razem mogłabym wziąć na warsztat i jak to zwykle bywa, temat wziął się znikąd. A raczej zewsząd, bo dociera do nas począwszy od Internetu, na przystanku skończywszy. 

Czy zastanawialiście się kiedyś, jak bardzo obnażacie się przed innymi? I nie mam tu na myśli żadnych mniej, lub bardziej publicznych striptizów, dewiacje odstawiamy na bok. Chodzi mi raczej o pewną sferę życia, zwaną prywatnością. Ile wiedzą o Was inni? Na ile jest to efekt plotek, a na ile Wasza świadoma kreacja?

Żyjemy w takich czasach, że wszystko ma początek w Internecie. Ba, koniec również (bez "in memoriam" na FB zgon powinien być uznany za nieważny). Pewnie nie raz oddawaliście się przyjemności przeglądania tablicy na wyżej wspomnianym portalu. Posty z grup, do których przynależycie, nowe statusy Waszych ulubionych gwiazd, powiecie - nic nadzwyczajnego. A zwróciliście uwagę na tę stronę lokalną, bliższą Wam i Waszemu otoczeniu? Sąsiadka Grażynka na spacerku ze swoim Azorkiem, pierwsza kupka Adasia, a prawdziwą wisienką na torcie okazuje się wakacyjny powiew Ciechocinka, w którym to przebywa wujek Heniek. Chciałabym takie obrazy widzieć tylko w swojej głowie, naprawdę. Gdyby dane nam było teleportować się do roku 2010 i jeszcze dalej, stwierdzilibyście, że oddałam swój mózg do pralni chemicznej i właśnie go odebrałam. Na pytanie "co można było znaleźć na moich social mediach?" należałoby odpowiedzieć pytaniem "czego nie można było tam znaleźć?". Z zachowaniem granicy dobrego smaku i bezpieczeństwa, wrzucałam milion zdjęć swojej twarzy, które różniły się jedynie kadrem, drugie tyle było tzw. obrazów "z życia wzięte" (no wiecie, trzeba się pochwalić nowymi butami). Jak jest teraz? Nie będę się wypierać mojego Instagrama, nie zaprzeczę, że korzystam ze Snapchata. Podchodzę jednak do tego wszystkiego z większym rozsądkiem i wyczuciem estetyki. W myśl zasady "jak cię widzą, tak cię piszą", która obowiązuje również (a obecnie może przede wszystkim) w sieci.
 Gdy tak myślałam dzisiaj nad swoją utylitarną wizją rzeczywistości zrozumiałam, że 3/4 tego, co publikowane jest w sieci nie ma żadnej większej wartości. Na odkrycie Ameryki jest już trochę za późno, ale chyba przyznacie mi rację. Nawet kiedyś, skupiając się głównie na wrzucaniu w obieg zdjęć moich lalek, starałam się robić to pod kątem promowania owego hobby. Można by się uprzeć, że kolejne zdjęcia bombelków Dżesiki mają zachęcać do macierzyństwa, ale jakoś tego nie kupuję. Doszło do tego, że bez większej zażyłości z daną osobą, jestem w stanie powiedzieć o niej więcej, niż ona sama o sobie (wierzcie lub nie, ale nie pracuję dla FBI).

Przestajemy kurczowo trzymać się Internetu i wypływamy na głębię, zwaną rzeczywistością. Nie wiem jak to jest u Was, ale poranki i popołudnia dane jest mi spędzać w komunikacji miejskiej (czy raczej wiejskiej). Wiecie, że w czasie 15-minutowej podróży jestem w stanie przyswoić więcej informacji, niż na 45-minutowej lekcji historii? Z tą tylko różnicą, że w szkole skupiamy się na jakichś odległych czasach faraonów, Piastów i innych komunistów. A tutaj? Samo życie! Pani, która od miesiąca oczekuje na wypłatę należnego 500+, pan, któremu cudem udało się uniknąć kontroli drogowej i cały szereg innych, równie barwnych postaci. Za to moimi faworytami są osobniki, którzy w czasie rozmów telefonicznych (oczywiście takich, by szczegóły słyszeli pasażerowie na samym końcu) wchodzą w stan jakiejś nirvany i kompletnie tracą kontakt z całym autobusem i światem poza nim. Pięć minut ich wywodu i wiem już, co w danym dniu serwuje domowy szef kuchni, o której kończy pracę głowa rodziny i dlaczego tak późno.
Podsumowując efekt finalny: ze zwykłej wizyty w sklepie, czy chwilce spędzonej w tramwaju człowiek wynosi taki bagaż wiedzy, że polski system oświaty powinien się wstydzić.

Prawda może dla wielu okazać się bolesna, a wyjawiając owy sekret powinnam mieć na sumieniu przepełnione oddziały ratunkowe, ale mniejsza o to. Tak naprawdę nikogo nie interesuje, co Ewa zjadła na śniadanie, w którym sanatorium wypoczywał Stasiek, o której wstała Zosia i co zrobił w toalecie Dawid. Ludzka natura ma to do siebie, że potrzebuje nieustannej uwagi osób trzecich, w mniejszym lub większym stopniu. Nie oznacza to jednak, że każdy chce słyszeć o naszym konflikcie z sąsiadem czy nowo wyrośniętym ząbku naszej pociechy. 
Mam nadzieję, że zostawiam Was z jakąś refleksją, dodam, że w moim odczuciu zwyczajnie dobrze mieć pewną granicę intymności, do przekroczenia której pozwolenie mają jedynie nieliczni. A w ramach pracy domowej możecie pomyśleć jak często serwujecie siebie i swoją prywatność innym.
Tym kulinarnym akcentem się z Wami żegnam. Napomknę jeszcze tylko, że planuję tutaj (nie)wielkie zmiany, więc wyczekujcie (jak ziemia deszczu). A tymczasem uraczę Was jeszcze kilkoma fotkami, by tradycji stało się zadość.







poniedziałek, 24 grudnia 2018

3 rocznica/dlaczego nadal tutaj jestem?

Długo myślałam nad możliwością połączenia w zgrabną całość 
faktu kolejnej rocznicy spędzonej tutaj (dacie wiarę, że to już 3 rok?) i rozpoczynających się świąt. Wypadałoby przecież zrobić małe podsumowanie, napisać parę cieplutkich życzeń (w składaniu których nie jestem mistrzynią, w czym po raz kolejny uświadomiła mnie piątkowa wigilia klasowa). No i jak to się ma do moich starań, by przekazać coś więcej, aniżeli tylko roczny bilans wyświetleń?
Wpadłam więc na myśl, by zebrać do kupy powody, dla których tu jestem. Bo wiecie, wszystko ma jakiś powód.
Jemy chleb, by nie paść z głodu (chleb, albo czekoladę, co tam preferujecie)
Wkuwamy regułki, bo pracujemy na lepszą przyszłość (przynajmniej w teorii)
Piszemy bloga, bo – no właśnie, po co? To sformułowanie zabrzmiało tak, jakby każdy człowiek (z tych 7 miliardów na całym świecie) wylewał swoje wypociny do sieci, co rzecz jasna nie ma racji bytu. Wyobraźcie sobie takiego typowego Janusza, relacjonującego zeszłotygodniową bitwę o ostatnie sztuki suszarek z Lidla. Wpis oczywiście opatrzony rzetelnymi komentarzami na temat tej całej hołoty, która miała czelność pomyśleć o jego suszarkach, a także kilka zdjęć cykniętych na prędce, nim jakaś Grażyna nie wytrąciła mu aparatu z ręki. Trochę popłynęłam, ale mam nadzieję, że w tym momencie uśmiechacie się przynajmniej w połowie tak szeroko jak ja.
A tak na poważnie, po co właściwie to wszystko?
1. Bo przyjemnie jest dzielić się swoją pasją z innymi
Koledzy czy koleżanki po fachu z pewnością nie zaprzeczą, że serce blogera rośnie z każdym kolejnym komentarzem. Ktoś wypróbuje przepis na Waszą sałatkę, ktoś inny doceni Wasze fotki. Ma się wtedy to poczucie, że najbardziej bzdurna pasja (nie wiem czy ktoś prowadzi bloga o tworzeniu ludzików z kasztanów, ale właśnie o czymś takim teraz pomyślałam) ma jakiś większy sens. Oczywiście ilość komentarzy czy obserwatorów nie jest wyznacznikiem zajebistości danej osoby czy jej hobby (tutaj kasztanowe ludziki mogą być w rankingu wyżej od fizyki kwantowej, a chyba nie będziemy się kłócić o ważność jednego nad drugim). Myślę, że najlepiej jest uczynić blogowanie kolejną pasją. Mój blog to owoc fascynacji lalkami, fotografią i właśnie pisaniem; piszę o czymś, co kocham i dlatego czuję się tu tak dobrze. 

2. Bo dobrze jest dać upust swoim emocjom i przemyśleniom
Oczywiście w granicach zdrowego rozsądku. Nie mam tu na myśli obsmarowania kuriera, który nie zdążył dostarczyć paczki, czy zmieszania z błotem kierowcy autobusu, który spóźnił się 5 minut. Nie wiem czy ktoś jest na tyle głupi, by żalić się na oczekiwanie w męczarniach tych pięciu minut całemu Bloggerowi, ale jak pewnie zauważyliście, moje przykłady są nieraz mocno abstrakcyjne. Z własnego doświadczenia wiem, że internetowy pamiętnik, to nie notes z dna szuflady, a przy początkach mojej przygody z blogowaniem tak właśnie go postrzegałam. Pisałam o wszystkim, i to w najbardziej dosłownym znaczeniu tego słowa. Nie poruszałam co prawda częstotliwości moich wizyt w toalecie, ale kto wie, gdzie to mogło zabrnąć? Taka wewnętrzna cenzura może wydawać się sporym ograniczeniem, ale ma jedynie za zadanie rozróżniać przemyślenia – na te nadające się na bloga, i na te przeznaczone do notesu z dna szuflady. 

3. Bo blogowanie to furtka do nowych znajomości
Żyjemy w takich czasach, że znajomości zapoczątkowane w realu budzą większe zdziwienie, aniżeli te, którym pomógł Internet. Nie ma sensu dywagować, która forma jest lepsza, jednak faktem jest, że to właśnie wirtualna rzeczywistość niesie ze sobą kolejne przyjaźnie, a nawet i miłość. Nie mówię, że każdy komentujący to materiał na żonę/męża (w tym miejscu chciałabym pozdrowić mojego ukochanego), ale fajnie jest mieć kolegów i koleżanki „z branży”. Nie było mi co prawda dane być na jakimś zjeździe blogerów, które ostatnio zyskują na popularności, jednak jestem w stanie powiedzieć, że blog (czy ogólnie rzecz biorąc – Internet) dał początek wielu nowym znajomościom. Jedne przetrwały więcej, inne mniej, jeszcze inne nie przetrwały w ogóle, ale to zawsze jakieś punkty doświadczenia, co nie? 

4. Bo to pasja, która nic nie kosztuje
Przynajmniej w teorii. Powiedziałabym, że zużyty prąd i transfer danych nie mogą równać się z godzinami myślenia nad dziesiątym synonimem jednego słowa (#TOJA) czy nerwami spowodowanymi złym oświetleniem („I jak ja teraz pokażę im nowe lalki?”). Troszkę teraz wyolbrzymiam, ale jeśli ktoś podchodzi do tego na poważnie (czasem zbyt poważnie), to później właśnie tak to wygląda. Nic tak jednak nie raduje, jak efekt finalny, którego zarys mieliśmy jeszcze przed dwoma godzinami w głowie, a teraz cieszy nasze oczy. 

5. Bo blog to lustrzane odbicie jego właściciela
O ile nie pisze on pozytywnej recenzji kremu, który wywołał u niego reakcję alergiczną, a której leczenie zrekompensowały pieniążki z reklamy. Blogsfera to takie miejsce, gdzie każdy może wyrażać siebie, nie zwracając przy tym uwagi na innych. Wiadomo, że nie dogodzi się każdemu; nie chcę nawet myśleć, ilu przeklina te moje wywody o gabarytach „Lalki”. Jednak to właśnie one są wyrazem mojej (pozwólcie, że ujmę to górnolotnie) twórczości. Gdybym miała ograniczać się do 200 znaków na wpis „bo tak”, byłaby to tylko niewielka część mnie (200 znaków → noga Oliwki, 1000000 znaków → cała Oliwka).

6. Bo blogowanie rozwija
Nie twierdzę, że pisząc bloga staniemy się drugim Mickiewiczem i napiszemy ciąg dalszy „Pana Tadeusza” (ja tak mierzę, ale cii). Nie gwarantuję też, że pisząc o celebrytach dostaniemy pracę w redakcji „Życia na gorąco”.  Blogowanie ma być rozwojowe w swojej prostocie. 
Dzieje się coś? Napiszę o tym. 
Osiągnęłam coś? Może się tym pochwalę? 
Pisanie bloga to nieustanne samodoskonalenie się. Piszesz ciekawiej, robisz lepsze zdjęcia, zyskujesz kolejnych czytelników. To podbudowuje, zataczasz koło. Rzecz jasna jeszcze lepiej.

7. Bo blog to pamiątka jak każda inna
Nie wiemy co prawda, czy w 2050 nie nastąpi koniec świata, albo czy nie odrzucimy wirtualności na rzecz odbudowy kontaktów międzyludzkich (to kolejny z moich irracjonalnych pomysłów), ale zapiski z Blogspota to taka sama pamiątka jak muszelka znad morza czy bilet z koncertu. I o ile nie zapomnimy hasła do swojego bloga, albo nie zostanie on zbanowany za niestosowane treści (nagość wśród kasztanowych ludzików), możemy powracać do starszych wpisów w nieskończoność. Rok czy dwa wstecz to już praktycznie historia, sama uwielbiam czytać swoje wypociny z 2016 i wspominać jak „kiedyś to było”.

Podsumowanie będzie króciutkie, bo czuję, że wykorzystałam już czas antenowy. Bloga założyłam w listopadzie, ale to dokładnie 11 grudnia 2015 pojawił się pierwszy wpis (czyli spóźniłam się 13 dni). W tym roku robiłam sobie miesięczną rozpiskę statystyk. W styczniu miałam na koncie 7874 wyświetlenia (wiem, że jest to troszkę przekłamane, ale jakiś obraz trzeba mieć) i 36 obserwatorów. Na dzień dzisiejszy sumka ta wskoczyła do 12846 wejść. Pojawiło się też dokładnie 10 nowych obserwatorów. Dla jednych będzie to dużo, dla innych malutko, ale ja nie będę się na tym skupiać, bo nie o to tu chodzi. Jestem dumna, że (z mniejszymi lub większymi przerwami) dalej tutaj jestem. Myślę, że blog dojrzewa i zmienia się razem ze mną, mam tylko nadzieję, że na lepsze. Niewątpliwie będę tu gościć jeszcze długi czas, w końcu mam ku temu spore powody^

Chciałabym Wam jeszcze życzyć wesołych świąt. Jak już wspominałam, nie jestem w tym dobra, ale mam nadzieję, że spędzicie ten czas z najbliższymi, we względnym spokoju i przy dobrym jedzonku. Prezenty nie są najważniejsze, ale też ich Wam życzę. Summa summarum, przeżyjcie i nie dajcie się zwariować ★












piątek, 14 grudnia 2018

Z tamtej strony

Dobry wieczór, dzień dobry - w zależności od pory w jaką przypadnie Wam to czytać.

Zima rozhulała się na dobre, a do mnie jeszcze właściwie nie dociera, że za 10 dni kolejne święta.
Ostatnimi czasy błądzę w poszukiwaniu jakiegoś ciekawego kontenta, na którym opierałby się mój blog. Chciałabym, żeby każdy wpis niósł ze sobą jakieś przesłanie, refleksje, a nie tylko relacje z tego ile lalek dołączyło do mojej kolekcji i dlaczego tak mało (patrz 2017). Naprawdę chciałabym, żeby echo moich wypocin do mnie wracało.

Tak sobie pomyślałam, że może by wziąć na warsztat temat śmierci, jakkolwiek to brzmi (mój kontent to wbrew pozorom nie depresja i ból istnienia). Jakoś tak się złożyło, że ostatnio temat ten dociera do mnie zewsząd, a myślenie o tym już serio mnie boli (ten kto powiedział, że myślenie nie boli, chyba nigdy tego nie robił). Śmierć towarzyszy nam dłużej niż szczepionki, a mam wrażenie, że ludzie szerzej wypowiadają się na temat tych drugich. No bo co o takiej śmierci? Po prostu jest, a kto umarł, ten nie żyje. 

Mam właśnie przed oczami 5-letnią (plus/minus) siebie  podczas swojej pierwszej świadomej wizyty na cmentarzu, kiedy to zaczęłam szlochać w rękaw rodzicielki, że nigdy nie chcę umrzeć. Przez te kilkanaście lat w gruncie rzeczy niewiele się zmieniło i gdy teraz ronię łzy nad zadaniami z matmy, przeklinając wszystko i mówiąc, że chcę umrzeć, to tak naprawdę wcale nie chcę. 

Podejrzewam, że nie raz zastanawialiście się nad fenomenem śmierci, niekoniecznie głębiej, ale jednak. Jakie to uczucie, co tak właściwie kryje ta zasłona i dlaczego nie dane jest nam wiedzieć kiedy zejdziemy z tego padołu.
W moim mniemaniu ta ostatnia niewiadoma jest najstraszniejsza, osobiście ciągle mam wrażenie, że na coś zabraknie mi czasu (nie mam tu na myśli poprawy ostatniego sprawdzianu z matmy). Z drugiej strony, czy taka świadomość cokolwiek by nam dała? Czy lepiej żyłoby się nam z zakreśloną datą w kalendarzu, z wiedzą czy w niebie faktycznie latają aniołki, i czy po śmierci będziemy kotem czy kamieniem?

Na polskim męczymy właśnie literaturę obozową, gdzie śmierć była postrzegana na równi z podmuchem wiatru - nic nadzwyczajnego. Wiatr wieje, ludzie umierają, taka kolej rzeczy. Setki, tysiące, koniec końców miliony ludzi, którzy ot tak pożegnali się z tym światem. Polonistka twierdzi, że śmierć tej swojego rodzaju masy nie robi takiego wrażenia, jak śmierć konkretnych jednostek. Można się z tym zgadzać lub nie, ale spójrzcie na to z innej strony. Jak niewiele trzeba, by stać się asystentem śmierci tu na ziemi. Żadnych czarów, żadnej broni jądrowej. Wystarczy kilka ceglanych baraków, drut kolczasty i puszki z gazem. No i ludzie.
Nie wiem o jakim szczęściu mogli mówić ocaleni (z pewnością większym niż szczęście w moim mniemaniu, kiedy to odwołają ostatnią lekcję), ale myślę, że nie jestem jedyną, która nie potrafi tego wszystkiego pojąć.

A śmierć w XXI wieku? Czy po ponad 2000 lat robi to jeszcze jakieś wrażenie?
Ostatnio zmarła moja koleżanka, dziewczyna w moim wieku, a jak wiadomo śmierć kogoś w bliskim otoczeniu to zawsze taki mentalny wstrząs. 
Nie wiem czy też zauważyliście tę zależność, ale szczególny nacisk kładzie się na żal i tęsknotę żyjących. A myślę, że tęsknota jest obustronna, w tak samo równym stopniu.
Wiadomo, że każdemu ostatecznie przychodzi się rozstać ze wszystkim. Zostawimy rodzinę, ukochanego, przyjaciółkę, psa. A patrząc przez pryzmat czasów w jakich przyszło nam żyć? Ta okropna świadomość, że obok naszego Facebook'owego profilu już nigdy nie zaświeci zielona kropeczka, Instagram obrośnie pajęczynami, a karnet na siłownię pozostanie niewykorzystany (średni to przykład, bo wiadomo jak z naszym zapałem).

Mam nadzieję, że odpowiednio wyczytaliście powyższe i nie zlinczujecie mnie, że przedkładam Facebooka nad bliskich. Zostawiam Was z refleksją ostatniego dnia - czy przeznaczylibyście go na ostatnie pożegnanie z bliskimi, czy może wysłalibyście ostatnie pożegnalne snapy.
Nie zważając na ten ciężki temat życzę Wam udanego weekendu i radości z każdego danego nam dnia (nawet jeśli w ten dzień akurat przyciśnie mróz, albo autobus spóźni się 10 minut).

I żeby nie było, że bardzo odbiegam od starej formy:







poniedziałek, 12 listopada 2018

Opowiedz mi o jesieni

Dzień dobry, cześć, czołem

Wiecie, głowiłam się długo nad tematem dzisiejszych rozważań. To wcale nie tak, że nie mam o czym pisać (błagam, kogo obchodzi, że przeklinam matmę?), ale staram się pozować na perfekcyjną blogerkę. Wychodzę z założenia, że pisanie o niczym to też nie lada wyzwanie i wcale nie tak łatwo zwrócić czytelniczą uwagę na wywody o przysłowiowej dupie Maryny.
Tak sobie myślę i myślę, czy bardziej zainteresują Was przepisy na dania bezglutenowe (SPOILER: nie tym razem), czy może śmiechy chichy z życia wzięte, gdy nagle doznałam olśnienia, oświecenia czy innego renesansu.

Zagrajmy w skojarzenia. Na raz, dwa, dziesięć myślicie o jesieni. W tym roku jest tak piękna, że mogłabym się nią zachwycać nawet po 16, gdy mamy właściwie noc. Nie wiem co najbardziej chwyta Wasze serduszka, ale u mnie to z pewnością:

Temperatura
Mamy środek listopada, a ja potrafię się czuć jak w sierpniu. Niedawno miałam taki dzień, że ciepłe powietrze uderzyło we mnie z takim impetem, że omal nie wpadłam z powrotem do domu (co w sumie byłoby dla mnie na plus, zważywszy, że tego dnia pisałam sprawdzian z matematyki). Zero deszczu, zero śniegu, zero chłodu. Coś pięknego.

Godzina więcej
Niby to tylko pojęcie względne, ale podświadomie czuję, że mam do dyspozycji 25h. Mam godzinę więcej, by kochać mojego Najukochańszego. Przez te dodatkowe 60 minut mogę przeczytać kolejne 100 stron książki, obejrzeć jakiś film... Ewentualnie zrobić więcej zadanek z matmy.

Kolorki
Pomarańcz, to taka nowa czerń. Do tego dochodzą jeszcze czerwienie, żółcie, ciepłe brązy. Te wszechobecne kolorowe liście... Nawet nietęskno mi do zieleni.

Kasztany
Mój Boże, dzieciństwo. Jeśli ludzie dzielą się na #teamkasztany i #teamżołędzie, to ja zdecydowanie należę do tych pierwszych (wyobraziłam sobie teraz takie ustawki, gdzie ludzie naparzają się kasztanami i żołędziami; śmieję się do monitora). Nie tworzę już co prawda karykaturalnych ludzików (chociaż może pora do tego powrócić), ale już sam widok kasztanów wywołuje u mnie jakąś podświadomą radość.

Herbata
Mój ukochany napój, który piję przez okrągły rok zyskuje teraz na wartości. Ostatnio jestem zakochana w jakiejś rozgrzewającej z dodatkiem czarnego pieprzu (jeśli macie odruch wymiotny, to łączmy się, ale smak w rzeczywistości ani trochę nie przypomina źle doprawionej zupy) i cynamonu. Jeśli macie jakieś godne polecenia to poproszę, bo ciągle uzupełniam zapasy.

Książki i filmy
Tu sprawa ma się podobnie jak wyżej, bo moi papierowi przyjaciele są ze mną przez 12 miesięcy, ale nie ma nic lepszego, niż zagrzebanie się pod kocem z książką (o ile nie jest to Ferdydurke). 


Mam nadzieję, że Wy również znajdujecie radość w jesieni, albo przynajmniej robicie dobrą minę do złej gry i próbujecie owej radości poszukiwać (mimo, że jestem #teamkasztany, to chyba jednak bardziej #teamlato i #teamsłońce).
Do napisania!


 

 
 
 
 

czwartek, 1 listopada 2018

Piękne mamy lato tej jesieni

Witam gorąco (temperatura mojego powitania konkuruje z tą za oknem) po ponad 2-miesięcznej przerwie. Chciałabym pisać więcej i częściej, ale na razie mam takową możliwość wyłącznie na sprawdzianach i wypracowaniach, więc wybaczcie. Klasa maturalna to pożeracz czasu, a na domiar złego, nie czuję się ani trochę mądrzejsza. Zdążyłam podpisać już cyrograf dotyczący moich rozszerzeń (nasz język ojczysty i wiedza o społeczeństwie, chociaż nie myślę o karierze prezydenta), ale matura to nic w porównaniu z tym co czeka mnie po niej (i nie mam tu na myśli poprawki). To, co będzie dalej to WIELKIE BYĆ MOŻE (ukłon w stronę pewnej książki J.Greena, którą właśnie czytam). Na razie stwarzam pozory jakichkolwiek poczynań w kierunku dorosłego życia, tak dla zaspokojenia własnego sumienia. I żyję sobie całkiem zwyczajnie. Czytam, fotografuję, ostatnio przeżyłam usuwanie korzenia i byłam na skraju wykrwawienia się, ale nie mam tyle szczęścia i chyba jednak będę musiała napisać tę nieszczęsną maturę. Zostańmy może jednak przy tej fotografii, bo znowu mam dla Was wiele pięknych obrazów, byście mogli nacieszyć swoje oczęta.

Miesiąc temu dane mi było ponownie odwiedzić Kraków. Mój Boże, to był chyba najcudowniejszy dzień tego roku. Wątpię, że przez te 2 miesiące zdarzy się jeszcze lepszy. Buszowałam po Tyńcu (gdzie zostałam uświadomiona jak zakłamana jest Korona Królów), karmiłam łabędzie nad Wisłą, wlazłam nawet do Smoczej Jamy (czyli cofnęłam się jakieś 11 lat wstecz do czasów dzieciństwa), a na koniec w nowohuckim Teatrze Ludowym obejrzałam Hotel Westminster, czyli najlepszy spektakl pod słońcem








Jak to śpiewa moja kochana Ania Jantar "Nic nie może przecież wiecznie trwać", więc pora wrócić na moje Śląskie śmieci. Mamy w tym roku przepiękną jesień, gdyby jeszcze nie udało Wam się tego zauważyć, to mam tu dowód:






Co to byłaby za relacja z wojaży, gdyby zabrakło Częstochowy. Tutaj jesienna aura dopadła mnie na dobre. Zobaczcie jak pięknie:










(tutaj czułam się DOSŁOWNIE jak na statku; drewniana podłoga, jakieś liny - H I T)










A to najbardziej rozczulający obrazek jaki dzisiaj zobaczycie!


Część tego dzieła widzieliście w ostatnim wpisie, teraz nieco się rozrosło, a na żywo wygląda jeszcze lepiej.

A na deser mój ukochany lalek, który jakoś pasuje mi do jesieni (do innych pór roku w sumie też). 











Żegnam się z Wami równie ciepło jak witałam i mam nadzieję, że wpadnę tu prędzej niż w przyszłym roku.