Cześć i czołem! Właśnie ogarnęłam, że dopiero teraz jest nam dane spotkać się w nowym roku, no więc witam. Czas goni, a maturka tuż-tuż (dokładnie za 84 dni), więc pewnie gdyby nie ferie, które właśnie rozpoczęłam, to otwarcie nowego roku przełożyłoby się pewnie na grudzień. Mogłabym pokrótce nakreślić Wam, co działo się u mnie przez ostatni czas, trochę o tym jak bawiłam się na studniówce (nawiasem pisząc, bardzo dobrze), trochę o mojej nierównej, acz nieustannej walce z matematyką, ale zamiast tego ponarzekam na coś innego. A powód takowego zwrotu akcji (na miarę filmu o życiu mrówek) wyczytacie między wierszami - a przynajmniej mam taką nadzieję.
Wiecie już chyba, że ostatnimi czasy próbuję dotrzeć nieco silniej do swoich odbiorców (to zabrzmiało tak górnolotnie, że na moment poczułam się jak królowa brytyjska). Staram się, by moje wpisy były choć w 1/4 tak wartościowe jak płatki z reklam telewizyjnych. Rozumiecie analogię - zamiast szeregu witaminek i minerałów, ambrozja dla ducha i okazja do wielogodzinnych (a przynajmniej kilkuminutowych) przemyśleń. Głowiłam się, co tym razem mogłabym wziąć na warsztat i jak to zwykle bywa, temat wziął się znikąd. A raczej zewsząd, bo dociera do nas począwszy od Internetu, na przystanku skończywszy.
Czy zastanawialiście się kiedyś, jak bardzo obnażacie się przed innymi? I nie mam tu na myśli żadnych mniej, lub bardziej publicznych striptizów, dewiacje odstawiamy na bok. Chodzi mi raczej o pewną sferę życia, zwaną prywatnością. Ile wiedzą o Was inni? Na ile jest to efekt plotek, a na ile Wasza świadoma kreacja?
Żyjemy w takich czasach, że wszystko ma początek w Internecie. Ba, koniec również (bez "in memoriam" na FB zgon powinien być uznany za nieważny). Pewnie nie raz oddawaliście się przyjemności przeglądania tablicy na wyżej wspomnianym portalu. Posty z grup, do których przynależycie, nowe statusy Waszych ulubionych gwiazd, powiecie - nic nadzwyczajnego. A zwróciliście uwagę na tę stronę lokalną, bliższą Wam i Waszemu otoczeniu? Sąsiadka Grażynka na spacerku ze swoim Azorkiem, pierwsza kupka Adasia, a prawdziwą wisienką na torcie okazuje się wakacyjny powiew Ciechocinka, w którym to przebywa wujek Heniek. Chciałabym takie obrazy widzieć tylko w swojej głowie, naprawdę. Gdyby dane nam było teleportować się do roku 2010 i jeszcze dalej, stwierdzilibyście, że oddałam swój mózg do pralni chemicznej i właśnie go odebrałam. Na pytanie "co można było znaleźć na moich social mediach?" należałoby odpowiedzieć pytaniem "czego nie można było tam znaleźć?". Z zachowaniem granicy dobrego smaku i bezpieczeństwa, wrzucałam milion zdjęć swojej twarzy, które różniły się jedynie kadrem, drugie tyle było tzw. obrazów "z życia wzięte" (no wiecie, trzeba się pochwalić nowymi butami). Jak jest teraz? Nie będę się wypierać mojego Instagrama, nie zaprzeczę, że korzystam ze Snapchata. Podchodzę jednak do tego wszystkiego z większym rozsądkiem i wyczuciem estetyki. W myśl zasady "jak cię widzą, tak cię piszą", która obowiązuje również (a obecnie może przede wszystkim) w sieci.
Gdy tak myślałam dzisiaj nad swoją utylitarną wizją rzeczywistości zrozumiałam, że 3/4 tego, co publikowane jest w sieci nie ma żadnej większej wartości. Na odkrycie Ameryki jest już trochę za późno, ale chyba przyznacie mi rację. Nawet kiedyś, skupiając się głównie na wrzucaniu w obieg zdjęć moich lalek, starałam się robić to pod kątem promowania owego hobby. Można by się uprzeć, że kolejne zdjęcia bombelków Dżesiki mają zachęcać do macierzyństwa, ale jakoś tego nie kupuję. Doszło do tego, że bez większej zażyłości z daną osobą, jestem w stanie powiedzieć o niej więcej, niż ona sama o sobie (wierzcie lub nie, ale nie pracuję dla FBI).
Przestajemy kurczowo trzymać się Internetu i wypływamy na głębię, zwaną rzeczywistością. Nie wiem jak to jest u Was, ale poranki i popołudnia dane jest mi spędzać w komunikacji miejskiej (czy raczej wiejskiej). Wiecie, że w czasie 15-minutowej podróży jestem w stanie przyswoić więcej informacji, niż na 45-minutowej lekcji historii? Z tą tylko różnicą, że w szkole skupiamy się na jakichś odległych czasach faraonów, Piastów i innych komunistów. A tutaj? Samo życie! Pani, która od miesiąca oczekuje na wypłatę należnego 500+, pan, któremu cudem udało się uniknąć kontroli drogowej i cały szereg innych, równie barwnych postaci. Za to moimi faworytami są osobniki, którzy w czasie rozmów telefonicznych (oczywiście takich, by szczegóły słyszeli pasażerowie na samym końcu) wchodzą w stan jakiejś nirvany i kompletnie tracą kontakt z całym autobusem i światem poza nim. Pięć minut ich wywodu i wiem już, co w danym dniu serwuje domowy szef kuchni, o której kończy pracę głowa rodziny i dlaczego tak późno.
Podsumowując efekt finalny: ze zwykłej wizyty w sklepie, czy chwilce spędzonej w tramwaju człowiek wynosi taki bagaż wiedzy, że polski system oświaty powinien się wstydzić.
Prawda może dla wielu okazać się bolesna, a wyjawiając owy sekret powinnam mieć na sumieniu przepełnione oddziały ratunkowe, ale mniejsza o to. Tak naprawdę nikogo nie interesuje, co Ewa zjadła na śniadanie, w którym sanatorium wypoczywał Stasiek, o której wstała Zosia i co zrobił w toalecie Dawid. Ludzka natura ma to do siebie, że potrzebuje nieustannej uwagi osób trzecich, w mniejszym lub większym stopniu. Nie oznacza to jednak, że każdy chce słyszeć o naszym konflikcie z sąsiadem czy nowo wyrośniętym ząbku naszej pociechy.
Mam nadzieję, że zostawiam Was z jakąś refleksją, dodam, że w moim odczuciu zwyczajnie dobrze mieć pewną granicę intymności, do przekroczenia której pozwolenie mają jedynie nieliczni. A w ramach pracy domowej możecie pomyśleć jak często serwujecie siebie i swoją prywatność innym.
Tym kulinarnym akcentem się z Wami żegnam. Napomknę jeszcze tylko, że planuję tutaj (nie)wielkie zmiany, więc wyczekujcie (jak ziemia deszczu). A tymczasem uraczę Was jeszcze kilkoma fotkami, by tradycji stało się zadość.